Dziś będzie nieco inny wpis. Nie będę ukrywała, że piszę trochę pod wpływem emocji. A emocje są bo jestem żywym człowiekiem, a do tego wrażliwym.
W odwiedzanym przeze mnie wątku zawiązała się dyskusja dotycząca sposobu ogrodowania, ogród ozdobny kontra ogród dostarczający żywności. Niemal wszyscy odwiedzający tamten wątek zaczęli licytację kto i ile czego uprawia, ile przerabia itd. Jest różnica między namawianiem do uprawy warzyw, owoców, a wręcz piętnowaniem za nieposiadanie takowych u siebie.
Jak już wiecie (bo na zdjęciach nic się nie ukryje) mój ogród jest tylko ozdobny. Nie mam w nim ani warzyw, ani owoców. Tak się złożyło, że mieszkam na terenie zdewastowanym przez przemysł górniczy, w trójkącie pomiędzy trzema kopalniami (prawda, dziś pracuje już tylko jedna), o mały rzut beretem od jeszcze czynnej koksowni, na dodatek pomiędzy dwiema hałdami, z których całe "dobrodziejstwo" wraz z topniejącym śniegiem i wodą deszczową spływa mi wprost do ogrodu. Najlepiej może byłoby wybetonować to wszystko, a w ramach czyszczenia polać domestosem i spłukać szlauchem. Uprawa warzyw owszem jest możliwa, bo urosną i tak, jednak zawarta w nich spora część tablicy Mendelejewa, głównie metali ciężkich i siarki jest tak ogromna, że jeść tego nie sposób. Taki argument chyba przeoczono, bo nie podejrzewam żeby czytający specjalnie to zignorował.
A ja się uparłam, żeby na tym ugorze, który mi się dostał, stworzyć mikroklimat. Polepszyć ziemię, żeby kiedyś środowisko mogło się zregenerować. Moje rośliny ozdobne, w przeważającej części iglaste produkują w zimie tlen, a wierzcie mi że są dni kiedy nie ma czym oddychać, a mapki smogowe informują o tym żeby tego dnia zostać w domu.. Nieziemsko ucieszył mnie fakt, że na skarpie zamieszkały jaszczurki i do tego się mnożą, bo z roku na rok widzę ich więcej. Pojawiły się też dwie ropuchy. Latem kwiaty ściągają jeszcze żywe pszczoły i trzmiele, motyle, a zimą to miejsce także żyje, bo przylatuje mnóstwo ptaków, które ku mojej uciesze się później lęgną.
Tak więc uprawiam sobie ten ogród ozdobny, żebym po pracy miała gdzie odetchnąć, a zwierzęta mogły się schować i współegzystować. Powoli to miejsce zaczyna żyć swoim życiem.
Wiosna za pasem, zaczynam snuć plany jak by tu zagospodarować kolejne miejsca, prowadzę rozmowę o zagranicznych roślinach... i czytam (przekleić tego nie umiem więc kopiuję):
Cóż ja poradzę, ze na mnie ogrody i ogrodniczki ozdobne działają denerwująco?
Nieodmiennie przypominają mi się wtedy 2 dziewczynki, które przyjechały do sąsiadów ze swoją kolekcją lalek Barbi
Ile tam tego było - nie jesteście w stanie sobie wyobrazić. Cały taras założony lalkami... zagranicznymi... Białe, żółte, czarne... W mini, spodniach, bikini, z koroną
Do tego Keny (albo nawet Kenowie) i inne "ładne" ozdoby w tym samym różowo-plastikowym guście.
Dziewczynki przekładały zabawki z miejsca na miejsce i rozmawiały o innych lalkach, które muszą mieć I wtedy pomyślałam o nas
Jeśli ktoś mi powie, że to było normalne, że normalni są rodzice, którzy dopuścili do takiego bezmózgowia swoje dzieci. Że dzieci mają prawo do tego, skoro lubią!!! - to nie wiem...
A jak pomyślę, ze może one nauczyły się takich zachowań/gustów od innych koleżanek, że to ma szerszą skalę...
Komentarz wydaje mi się zbędny, ja "paniał aluzju" aż za dobrze. Nie jestem tu po to, żeby kogoś swoim podejściem do ogrodu denerwować, ani tym bardziej po to, aby ktoś mógł sobie poużywać. Nie jestem aż tak odporna na razy patelnią w łeb.
Dlatego dziękuję moim gościom za każde dobre słowo, a
moderatorów proszę o zamknięcie wątku.