Miłko a matko! Piernik!
Nelu Cieszę się, że i Tobie mogłam przypomnieć miłe chwile
Zapachy są tak inne niż u nas, że są atrakcją samą w sobie. Mnie się wiele rzeczy kojarzy z zapachami właśnie, nawet książki wącham
W. zresztą też. Któregoś popołudnia poszliśmy wzdłuż nabrzeża i i usiedliśmy pod tymi sosnami, które mają cytrynowy prawie zapach w słońcu. No niemożliwy po prostu.
No to zwiedzamy dalej
W poniedziałek pełni werwy wstaliśmy około 7.00 Krajobraz za oknem, a w zasadzie za tarasem się nie zmienił
poza tym, że pojawiły się jednostki pływające sztuk dwie
o większe miało napis Jadrolinia, a my przypomnieliśmy sobie Dubrovnik, gdzie cumujące promy Jadrolinii buczały nam nocą w zatoce.
Ponadto W. zauważył, że to coś beczkopodobne wystające z wody po południu, teraz jest całkowicie zalane wodą. Zatem mamy do czynienia z wahaniami poziomu wody w rytmie dobowym.
Po deptaku wzdłuż brzegu szli sobie jacyś ludzie z psami, ale byli to jedyni przechodnie tego poranka.
Zjedliśmy śniadanie i gapiąc się na mapę szybko podjęliśmy decyzję, że jedziemy obejrzeć sobie park przyrodniczy jeziora Vransko (Park prirode Vransko Jezero). Stosunkowo niedaleko, pogoda ładna, więc raz, dwa, trzy spakowaliśmy plecak, W. zabrał dokumenty samochodowe i ruszyliśmy w kierunku południowym Jadranską Magistralą licząc, że jakieś znaki doprowadzające mało rozgarniętych turystów będą. Minęliśmy miejscowość Pakosane, którą polecała mi koleżanka Basia telefonicznie jako miejsce do zakupu świeżych ryb.
Znaki po jakimś czasie faktycznie ukazały się i zjechaliśmy z głównej drogi na taką, co prowadziła wzdłuż tego największego ponoć jeziora w Chorwacji.
O samym parku przyrodniczym nie wiedzieliśmy kompletnie nic, co jest oczywistą głupotą, bo brak przygotowania merytorycznego i topograficznego powoduje, że traci się czas na poszukiwanie np. parkingu jak my. Jechaliśmy sobie i patrzyliśmy na coś w rodzaju dużych ogrodów działkowych, gdzie ludzie uprawiają głownie rośliny użytkowe, dynie, oliwki, pomidory, papryki i kukurydzę. Nigdzie nie było widać parkingu, W. co prawda chciał wysiadać gdzie bądź i nabywać płody rolne od tambylców, ale wybiłam mu to z głowy.
Wreszcie zobaczyliśmy jakiś wjazd na kemping, wielki jak nie wiem co. Zatrzymaliśmy się przed szlabanem, a ja wyszłam zapytać panienkę w budce, czy możemy tu zostawić samochód. Panienka co prawda odmówiła słysząc, że nie jesteśmy użytkownikami kempingu, ale poinformowała nas, że za jakieś 200m mamy parking przy początku szlaku turystycznego Parku.
Ucieszyliśmy się, bo o to nam własnie chodziło. Faktycznie, szybko dojechaliśmy do wskazanego miejsca, przy parkingu drewniana budka, podobna do takich, jakie są u nas w parkach narodowych, w których można nabyć pocztówki, literaturę tematyczną no i bilety.
Kolejna panienka przywitała się z nami raźno po angielsku z silnym amerykańskim akcentem. Kupiliśmy u niej bilety, a ona wyjaśniła nam ciemniakom, że jesteśmy w rezerwacie ornitologicznym, bo tu przylatują i stąd odlatują przeróżne ptaszory. Około 300 gatunków! I że można tu je obserwować ze specjalnych wież i ze ścieżki dydaktycznej wiodącej przez okresowo zalewane łąki.
Dodała, że to jeden z trzech najważniejszych punktów do zwiedzania Parku, podeszła do wiszącej mapy i pokazała kolejne, zachęcając możliwością zwiedzania wszystkich za tym samym biletem, 20 kn od łba.
Uznaliśmy, że idziemy na całość. Na wszelki wypadek cyknęłam mapę i kazałam W. schować bilety w bezpiecznym miejscu.
Następnie poszliśmy w stronę solidnego drewnianego pomostu, który okazał się być właśnie tą ścieżką i biegł przez całą długość szlaku. Póki co byliśmy sami. Nie licząc ptaków, rzecz jasna.Po obu stronach widoki i cisza nie licząc szumu trzcin, choć ptaszyska nas zwęszyły i zerwały się do lotu. Tafla jeziora faktycznie spora. Woda słodka.